Wywiad z Agnieszką Kubańską z Charkowa
Agnieszka Kubańska z Charkowa – dziewica konsekrowana, pedagog, nauczyciel sztuk pięknych i wychowawca Szkoły Specjalnej dla dzieci niewidomych i słabo widzących w Charkowie mieszka obecnie ze swoimi podopiecznymi w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym w Dąbrowie Górniczej.
W rozmowie z Biurem Prasowym Diecezji Sosnowieckiej opowiada o pierwszych dniach wojny, o ewakuacji oraz o gościnnym przyjęciu w Polsce.
Ks. Przemysław Lech (Biuro Prasowe): Jak wspomina Pani pierwsze momenty działań wojennych na Ukrainie?
Agnieszka Kubańska, dziewica konsekrowana: 24 lutego od godziny 5:00 nad ranem rozpoczął się ostrzał na naszej granicy. Razem z pozostałymi dziewicami konsekrowanymi udałyśmy się na Mszę, a po niej poszłam do szkoły. Dzieci już od rana pisały wiadomości na Telegramie, że słychać wystrzały.
W szkole zebrano w auli wszystkich 185 wychowanków przebywających wówczas na terenie obiektu i potwierdzono, że rozpoczęła się wojna i żeby dzwonili do swoich rodziców, aby ich odebrali. Na koniec pozostało 20 dzieci, których rodzice nie mieli już możliwości dojechać do Charkowa.
Jak przebiegała wasza ewakuacja?
- Wyjechaliśmy z miasta 1 marca. Wzięłam odpowiedzialność za pierwszą grupę, na prośbę dyrektora naszej szkoły. Przekazałam swoim dziewicom konsekrowanym, że muszą jechać i pomagać w ewakuacji. Gdy rano byłyśmy na Mszy w kaplicy kurialnej, wtedy nadleciały pierwsze rakiety. Jedna trafiła bardzo blisko Katedry, a następna – już niedaleko od naszej szkoły.
Wyjeżdżając z Charkowa byłyśmy zatrzymywane wiele razy na punktach kontrolnych, sprawdzano nasze dokumenty oraz wnętrze samochodu. Żołnierze szukali dywersantów, których było bardzo dużo. Z czasem naszego busa oznaczono czerwonym krzyżem, abyśmy mogły z dzieci mieć otwarty przejazd.
Granicę z Polską przekroczyliśmy od razu, bo to był jeszcze początek ewakuacji. Celnicy ukraińscy puścili nas do Polski drogą wjazdową na Ukrainę – taka forma objazdu - i odebrali nas celnicy polscy. Wszystko trwało 10-15 minut. Bardzo szybko.
Jak dzieci komunikują swoje przeżywanie tak trudnej rzeczywistości, jak wojna, śmierć, ucieczka dla ratowania życia?
- Jedna z dziewczynek, która ewakuowała się w następnej turze po nas opowiadała, że gdy jedli śniadanie na stołówce w szkole, nagle usłyszeli gwizdy. Wychowawczyni od razu krzyknęła, żeby upaść na ziemię, zatkać uszy i otworzyć usta. Gdy tylko znaleźli się na ziemi, bomba uderzyła w budynek naprzeciwko szkoły. Wszystkie okna, wszystkie drzwi, wszystko wyleciało. Szkło spadło także na dzieci, ale uratowało je to, że stołówka była suterenach. I to je uratowało. Po chwili przybiegł dyrektor szkoły. Nawet nie zauważył, że został zraniony odłamkiem w głowę i był zakrwawiony, a przybiegł zobaczyć co z dziećmi.
Wojna „wisiała w powietrzu” od dawna. Czy jednak ta myśl do końca do was docierała?
- W Charkowie mieliśmy zawsze co miesiąc spotkania z naszym biskupem: księża, siostry, zgromadzenia, dziewice konsekrowane. W grudniu mieliśmy spotkanie świąteczne i po tym spotkaniu biskup nas zebrał i powiedział, że wojna na pewno będzie i żebyśmy się przygotowali.
Nasz Biskup Paweł Gonczaruk wcześniej był kapelanem wojskowym i pracował w strefie atomowej. Miał doświadczenie w tych sprawach, miał kontakty. Biskup kazał każdej wspólnocie przemyśleć swoje kroki na wypadek wojny. Zaznaczył, że siostry muszą opuścić Charków, bo kobiety w czasie wojny są w niebezpieczeństwie. Z kolei księża mogą zostać, ale gdyby ktoś chciał wyjechać, nie będą stwarzane problemy. Wyjaśnił nam jakie dokumenty trzeba mieć, co przygotować do plecaka w czasie ewakuacji, jak zachowywać się na wypadek ostrzału.
- My, z pozostałymi dziewicami konsekrowanymi postanowiłyśmy wspólnie, że zostaniemy w Charkowie i że jeśli będzie trzeba – tam umrzemy. A jeśli dane nam będzie żyć – będziemy pomagać dzieciom i potrzebującym.
Jedna z dziewic zadała mi też pytanie, co zrobię, gdyby dzieci ewakuowano? W takim wypadku postanowiłam, że z nimi pojadę. Nikt o tej mojej decyzji nie wiedział, tylko Pan Bóg. I jak dyrektor szkoły zadzwonił do mnie w nocy i zapytał, czy ja pojadę, wówczas zrozumiałam, że to jest wola Pana Boga, i że skoro tak obiecałam, to muszę to wypełnić. Pół nocy po tym przepłakałam, bo nie chciałam zostawiać Charkowa i dzieci.
- Ja osobiście nie bałam się. Byłam przygotowana na śmierć, jeśli taka miała być wola Pana Boga.
Jakiej Polski i Polaków doświadczacie obecnie?
- Polacy są zawsze tacy otwarci. Doświadczamy tego odkąd przyjechaliśmy z dziećmi do Polski. Dla mnie to nie pierwsze takie doświadczenie. Byłam tu w nowicjacie sióstr w Warszawie na ul. Piwnej – dlatego też znam język polski. Po opuszczeniu zgromadzenia pozostałam dalej w kontakcie z siostrami.
Patrząc na to, czego tu doświadczamy w Polsce, to słowo „wdzięczność” na pewno jest zbyt małe. W modlitwie mówię, żeby Pan Bóg wynagrodził każdemu stokrotnie.
Podam taki przykład: Pierwszego dnia naszego pobytu w Dąbrowie Górniczej przyjechał dziennikarz, który opublikował o nas materiał w prasie. Potem tę gazetę przeczytała pewna okulistka z Katowic. Dowiedziała się, że przyjechały niewidome i niedowidzące dzieci z Charkowa i zadzwoniła tu do szkoły. Powiedziała, że w razie potrzeby może zaoferować naszym dzieciom darmowe badania oczu i pomoc medyczną. I rzeczywiście skorzystaliśmy z tej pomocy. To tylko malutki przykład. A ile osób przychodzi tutaj i nas obdarowuje! Nasze dzieci mówią, że pierwszy raz doświadczają czegoś podobnego, żeby tyle rzeczy dostawać.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Dziękuję.
rozmawiał: ks. Przemysław Lech