Szkice pamięci - ocalone wspomnienia patriotyczne cz.6
W jubileuszowym roku 100-lecia niepodległości Polski nasza diecezja ogłosiła niezwykły konkurs literacko-historyczny na rodzinne wspomnienia historyczno-patriotyczne pod hasłem "Szkice Pamięci - ocalić od zapomnienia" . W kolejne piątki zapraszamy do lektury najlepszych prac.
Autorką kolejnego tekstu jest wyróżniona przez jury 71-letnia Danuta Molęda z Olkusza.
Wspomnienie
W tym roku mija 30. rocznica śmierci moich wyjątkowych rodziców: Janiny Barbary i Cyryla Metodego Zalewskich. Do ostatnich swoich dni byli eleganccy, uśmiechnięci i dowcipni. Patrząc na nich trudno było uwierzyć, że w czasach drugiej wojny światowej przeżyli istne piekło: stracili dziecko i oboje cudem uniknęli śmierci w obozie zagłady z rąk hitlerowskiego okupanta. Wygrali życie dzięki ogromnej wierze w Boga, w sprawiedliwość, a przede wszystkim dzięki wielkiej wzajemnej miłości.
Moja mamusia Janina (z domu Pyzik), urodzona w roku 1909 w Olszynach, woj. krakowskie, miała prawdziwą góralską naturę. Zawsze pewna siebie, uzdolniona muzycznie i językowo, z wyróżnieniem ukończyła w 1928 roku prywatne seminarium nauczycielskie w Gorlicach. Po maturze, jako jedna z nielicznych, była typowana przez szkołę na studia. Niestety, bardzo trudna sytuacja finansowa rodziny (kiedy miała 11 lat zmarł jej ojciec) zmusiła ją do przyjęcia nakazu pracy na drugim końcu Polski, w małej wiejskiej szkole niedaleko Chojnic. Ale mamusia nie rozpaczała. Uważała bowiem, że w życiu wszystko dzieje się " po coś". Poza tym praca z dziećmi przynosiła jej ogromną satysfakcję.
W tym samym roku, po ukończeniu seminarium nauczycielskiego w Tucholi, swoją pierwszą pracę podjął Cyryl. Karierę nauczyciela rozpoczął w szkole oddalonej 3 km od szkoły mamusi. Dzięki temu sąsiedztwu poznali się moi rodzice. Wspólne zainteresowania muzyczne i podobna sytuacja rodzinna zbliżyły do siebie tych dwoje młodych ludzi. Kiedy uczucie rozkwitło, postanowili się pobrać. Ceremonia ślubna odbyła się 4 sierpnia 1934 roku w kościele w Olszynach, gdzie przez całe swoje dorosłe życie organistą był mój dziadek Jakub (ojciec mojej mamusi).
Do wybuchu drugiej wojny światowej żyli bardzo szczęśliwie, doczekali się trojga dzieci: Juranda, Marii i Romana. Tatuś, postrzegany przez lokalną społeczność jako geniusz, wybudował elektrownię wiatrową, radio, krótkofalówkę i radiostację.
Atak hitlerowskich Niemiec na Polskę wywrócił życie moich rodziców do góry nogami. Mamusię zdegradowano do pozycji szkolnej woźnej, a tatuś został szoferem niemieckiego nadleśniczego Romana Maksymiliana Beninde. Zaszczepiony w ich sercach patriotyzm nie pozwolił im siedzieć bezczynnie i patrzeć na zabiegi okupanta, mające na celu zniszczenie kultury i inteligencji polskiej. Potajemnie nauczali języka polskiego wiejskie dzieci, choć groziły za to surowe kary. Zorganizowali też we wsi Widno oddział partyzancki Tajnej Organizacji Wojskowej Gryf Pomorski. Tatuś przyjął pseudonim Ursus, a mamusia jako łączniczka - Regina. W wybudowanym przy pomocy partyzantów bunkrze, za pomocą radiostacji skonstruowanej przez Cyryla, zagłuszali niemieckie radio. Tatuś stworzył własny szyfr, którym posługiwali się partyzanci oddziału Widno. W tym czasie stracili swoje najmłodsze dziecko, synka Romana. Po wojnie za działalność partyzancką i w uznaniu za wymyślenie szyfru Cyryl został odznaczony Krzyżem Kawalerskim.
Partyzancką działalność moich rodziców brutalnie przerwało aresztowanie i umieszczenie w obozie koncentracyjnym w Sztutowie. Tatuś trafił do obozu pierwszy, jako więzień polityczny z numerem 24076, do bloku 9. Mamusia, ukrywana przez partyzantów, została aresztowana w 1944 roku, niespełna rok po narodzinach bliźniaków: Edwarda i Jana. Podczas aresztowania, żegnając się ze starszymi dziećmi, powiedziała: "pamiętajcie, że jesteście Polakami, nigdy nie opuszczajcie braci, codziennie macie się modlić i czytać elementarz, który należy zawsze chować". Po zamknięciu w baraku obozowym popadła w depresję. Zostawiła czwórkę małych dzieci w lesie u drwala, na łasce obcych ludzi, a Niemcy odarli ją z resztek godności, zastępując jej imię i nazwisko numerem 37182. Zarekwirowali oczywiście rzeczy osobiste, w tym pierścionek i obrączkę. Szok i stres były tak silne, że moja wówczas 35-letnia mamusia w ciągu jednego dnia całkowicie osiwiała.
Tatuś znacznie lepiej znosił niewolę, mimo że trzy razy był o krok od śmierci w komorze gazowej. Za każdym razem ratował go jeden z niemieckich strażników, wychwalając przed swymi przełożonymi jego elektroniczne umiejętności i przekonując, że jest bardzo przydatnym więźniem. Ten sam Niemiec poinformował tatusia, że do obozu trafiła jego żona.
Mamusia opowiadała, jak pewnego ranka wyprowadzono ich z baraku i kazano malować gwiazdy na ubraniach dla Żydów. Gdy rozłożyła na ziemi bluzę do malowania, w trawie znalazła szkaplerzyk z Matką Boską. Od tej chwili nie rozstawała się z nim i wierzyła, że wróci do dzieci. Bardzo często wywoływana była do budynku komendantury na przesłuchania, które odbywały się tylko w języku niemieckim. Jakież było jej zdziwienie, gdy na jednym z przesłuchań podano jej do podpisania zwolnienie z obozu koncentracyjnego Sztutowo. Dostała wszystkie swoje rzeczy i mogła opuścić to okropne miejsce. Dopiero po roku 1976 wyjaśniło się, że o zwolnienie z obozu interweniował u samego Hitlera niemiecki nadleśniczy Beninde. Na łożu śmierci niemiecki leśniczy prosił swoją żonę, by kiedy tylko to będzie możliwe pojechała do Polski i odszukała dzieci Zalewskich. Przyjechała więc do Warszawy razem z pierwszą zachodnioniemiecką wycieczką, jaka pojawiła się w stolicy po "odwilży" i w biurze adresów dowiedziała się, że Janina i Cyryl żyją. To od niej rodzice dowiedzieli się, dlaczego moja mamusia została zwolniona z obozu. Tatuś w obozie przebywał do końca wojny. Kiedy Niemcy uciekali przed zbliżającym się frontem, wszystkich jeńców pędzili pieszo w kierunku zachodnim. W czasie tej wędrówki w lesie koło Lęborka tatuś uciekł. Wędrując lasami dotarł pod Chojnice. Przeżył i wrócił do domu, gdzie po raz pierwszy zobaczył swoich, już dwuletnich, bliźniaków. Mając 183 cm wzrostu ważył zaledwie 45 kg. Po wojnie rodzice wysłali obrączkę mamusi do klasztoru na Jasnej Górze w Częstochowie w podziękowaniu Matce Bożej za uratowane życie.
W 1946 roku w Brzeźnie Szlacheckim urodziła się siostra Halinka, pierwsze dziecko po obozie i po wojnie. Było to wielkie wydarzenie, ponieważ mamusia w Sztutowie była poddawana różnym eksperymentom medycznym. Niestety, cała czwórka wojennych dzieci z powodu niedożywienia cierpiała na bolesne egzemy, które pokryły całe ciało. Rodzice widząc, jak bardzo im to dokucza, cierpieli razem z nimi.
Rodzina się powiększała, więc trzeba było szukać nowego miejsca do życia. Takim miejscem okazały się Biesowice, gdzie rodzice otworzyli 4 czerwca 1946 r. polską szkołę na Ziemiach Odzyskanych. To tutaj na świat przyszłam ja, a po mnie jeszcze brat Andrzej i siostra Wanda. Szkoła była duża, obok znajdował się przepiękny gotycki kościółek, a dookoła piękny park. Do końca życia będę pamiętała, jak tatuś w czasie Mszy św. grał na organach, a cała nasza ósemka z mamusią śpiewała na chórze. Tak jest do dzisiaj, kiedy z całej Polski przyjeżdżamy na grób rodziców, z tą tylko różnicą, że teraz na organach gra nasza najstarsza siostra Marysia.
W 70. rocznicę otwarcia szkoły społeczność Biesowic, dyrekcja szkoły, rada rodziców i uczniowie uhonorowali moich rodziców w szczególny sposób. Od roku 2016 szkoła podstawowa i gimnazjum w Biesowicach noszą imię Janiny i Cyryla Zalewskich. W ten sposób twórcy szkoły zostali jej patronami.
Od trzydziestu lat całą rodziną organizujemy rodzinne zjazdy, które odbywają się co dwa lata. W tym roku 14 lipca w "naszej" szkole rozpocznie się 15. już spotkanie. Z naszej ósemki rodzeństwa rodzice mają 24 wnucząt, a w sumie rodzina liczy 96 osób. W genach odziedziczyliśmy zamiłowanie do muzyki i radość z życia. Trud wychowania zaowocował wiarą w Boga, szacunkiem do innych ludzi i umiejętnością dzielenia się miłością.